Dzis rano wybralam sie na mala wycieczke. Bez szczegolnego planu, z mysla, ze za 4 godziny mam zajecia z jogi, szybko wyliczylam, ze za okolo 2,5 godziny bede musiala zaczac wracac. Do tej pory ide postanowilam zwyczajnie isc przed siebie.
Pomimo, ze w samym McLeod Ganj jest cala masa ludzi, szczegolnie turystow, 5 minut od centrum juz mozna zostac samemu. W miescie wyczuwalna temperatura byla okolo 15 stopni, ale im wyzej sie szlo, mimo ze teoretycznie coraz chlodniej, slonce grzeje skore z coraz wieksza moca, wiec krotki rekawek w zupelnosci wystarcza.
Po jakiejs godzinie spaceru wyznaczona trasa, postanowilam przyspieszyc i wybrac bardziej stroma sciezke, ktora zaczynala sie za kilkoma chatami. Poczatkowo zwyczajna, kamienista troche bardziej pochyla sciezka powoli zamieniala sie w iscie wspinaczkowa trase. Szlam jak w amoku, mialam jakies przeczucie ze czeka mnie niesamowita nagroda za ten wysilek. W pewnym momencie doszlam do miejsca, gdzie sciana byla pionowa i musialam sie podeprzec i stopami i dlonmi, zeby przejsc dalej. Spojrzalam w dol i az mi sie zakrecilo w glowie. Jeden nieuwazny krok i pokolorowalabym dlugi pas skaly na piekna czerwien :) Sprawdzilam kazdy kamien, na ktorym stawalam 5 razy zanim faktycznie zrobilam krok. Chwile pozniej bylam juz pare metrow dalej i uswiadomilam sobie, ze troche malo to roztropne i ze moglam chociaz komus powiedziec gdzie ide. 'Przynajmniej mam noz' usmiechnelam sie do siebie, przypominajac sobie 127 godzin, ale zaraz potem pomyslalam ze moja Mama by sie nie smiala. Staralam sie robic troche halasu, zeby odstraszyc potencjalne zwierzeta, no i nie patrzec w dol. No i nie zastanawiac sie jak wroce...
Kiedy udalo mi sie dotrzec na szczyt, widok zagluszyl wszystkie obawy. Bylam sama w sercu gor, wokol mnie same szczyty i zadnych ludzi. Uczucie nie do opisania. Poczulam sie jak malenkie naczynko, ktore przepelnia niemamowita sila zycia.
Poza wezem, jednym poslizgnieciem i zadrapaniem reki podroz powrotna odbyla sie bez wiekszych problemow :)